Izery, to chyba najczęściej odwiedzany punkt moich wycieczek. W miarę płaskie, z dobrymi widokami. Niezbyt zaludnione jak się trafi w odpowiedni dzień (ten taki nie był).
Spontaniczna- to dobre określenie dla tej wędrówki. Pomysł z dnia na dzień, pobił wszystkie koncepcje. Mroził lekko krew w żyłach i ... pozwolił poznać nowe ziemie.
Obraz rozpoczynający pokazuje, w jakim miejscu i z jaką aurą przyszło się mi zmierzyć. Dzień rozpocząłem za późno. Za to droga na miejsce była ciekawa, dużo polskich lokalnych dróg, małych zapomnianych wiosek i miast.
Gdy granica została przekroczona, pojawiły się czeskie górskie wioski. Dojechaliśmy, parking zapchany po brzegi. Auć! Auto toczy się dalej, plan B szybko zaczyna powstawać w naszych głowach (pierwotnie go nie było).
Zawrotka i jest! Udało się. Plecaki poszły w dłoń (gdyż samemu nie podróżuję) — a raczej na plecy, buty na nogi i ruszamy.
W planie były do zrobienia trzy punkty widokowe. Pierwszy najwyższy, w miarę szybko czekał na me stopy. Przemierzając drogę, delektowałem się widokami okolicy. Znak i odbijamy od naszego szlaku na chwil parę do pobliskiej rzeki. Hmmm... choć w tym momencie to był większy strumień wody. Zaglądam, kilka szybkich zdjęć i idziemy dalej.
Cierpliwość współtowarzyszy to ważny element każdej takiej wyprawy. Bez tego nie powstałoby ani jedno zdjęcie. Ale wracamy do historii.
Podejście, poza samym faktem, iż wcale mnie tak nie sponiewierało. Było bardzo przyjemnym elementem wyprawy. Sporo tutaj ładnych kamieni, liści i drzew. Między nimi czasami przebija się widok na okolice — dużo warstw, gór, wiosek.
Gdy osiągam szczyt, rozpoczynam taniec zwany „bieg opętańca” w poszukiwaniu kadrów. Towarzysz wyprawy w tym czasie zdążył wspiąć się już na szczyt i delektuje się tym, co najlepsze.
Kilka kadrów powstało. Kieruję się do celu.
I dotarłem! Pierwszy szczyt za nami, a w zasadzie to za nim. Wysokość wygrała i skały nie zostały zdobyte. Czasami i takie sytuacje się zdarzają, muśnięcie ich pierwszej warstwy musiało mi wystarczyć.
Kilka kolejnych zdjęć, a w tle dużo różnych języków.
Chwila odpoczynku i idziemy dalej. Tym razem w dół. Później płasko. Drogą przechodzącą obok pobliskiego baru z kiełbaskami. Mija nas wielu turystów oraz rowerzystów.
Trochę na rzęsach, trochę na siłę, szukam kolejnych miejsc na ujęcia. Niezbyt przykładnie, skanuję okolicę.
Kawałek dalej (dłuższy, gdyż historia nie odda całodniowej wycieczki w tak dynamicznym tempie). Odnajdujemy fajne miejsce na postój. Plecaki na ławki, sprzęt na stół.
Krzesiwo w dłoń i rozpala kompan ogień. Czas na obiad. A za obiadem idzie kawa.
W takich chwilach mocno zastanawiam się i poddaję w wątpliwość sens targania tego wszystkiego. Bo o ile lżej i łatwiej byłoby bez plecaka wypchanego sprzętem...
Rozważania minęły. Odpoczęliśmy i pełni nadziei, że nasze szacowania odnośnie czasu podróży się ziszczą. Idziemy.
Jak to w lesie, mijamy drzewa, drogi, kwiaty opadłe liście. Odpoczywamy i męczymy się jednocześnie.
Czas na coś ekstremalnego (z mojej perspektywy, i tej historii, poczuj to). Droga przez góry i las. Przez drogę usłaną kamieniami i osuwiskami. Drogę, na której leżą upadłe drzewa, gałęzie i wielkie konary.
Nogi się mieszają, kolana strzelają, plecak ciąży podczas drogi w dół.
Ahh te widoki. Jestem tam, mając twarz oblaną potem. Odbieram cały ten mikroświat bardziej impulsywnie. Mózg wyszukuje i poznaje fragmenty w obliczu całości tego lasu.
Podelektujmy się.
Idziemy więc do celu nr 2. Wodospadu. Miejsca kolejnego odpoczynku i relaksu. Zanim jednak dojdziemy, mój duch opuszcza 3 razy ciało.
Długie przerwy nie służą powrotom na szlak, dają wycisk podwójny, odrzucenie. W trakcie rezygnację... Do momentu gdy zobaczymy nasz cel.
Deko patetycznie się zrobiło. Na miejscu była inna grupa podróżników, wiec grzecznie odczekać trzeba było swoje.
Kamienie były mocno zroszone wodą, buty się ślizgały. Żeby zrobić to zdjęcie, musiałem ryzykować zmoczeniem.
Chwila jeszcze. Ruszam, czując w nogach coraz to większe zmęczenie.
Punkt widokowy nr 3 poddany, to była dodatkowa atrakcja. Nie dałem rady. Czy to źle? Nie powiem. Jest powód, aby tam wrócić.
Obieramy drogę powrotną. Kompan miło zakłamuje rzeczywistość i odległości. Wchodzę. Piękny las i drzewa. Coraz wyżej, coraz to lepsze widoki. Zdenerwowanie i zmęczenie mija. Oczy przykute są do miejsc i promieni zachodzącego słońca.
Nieświadomie zmieniam myślenie, skupiam się na innych rzeczach. Zmęczenie i ból odchodzą w niepamięć. Nie dostają już takiego impaktu uwagi. Za to okolica już tak. Wielu ujęć nie udało się wykonać, zostaną tylko w pamięci.

Coraz wyżej, schodek za schodkiem, łańcuch przy łańcuchu. Idę podziwiając spektakl, który zaraz ujrzycie.


To był ostatni szczyt. Zdobyty. Przygoda została przeżyta. Teraz już tylko w dół. Już tylko płasko. Już tylko do parkingu.

Na zakończenie w ramach anegdotki, pomiędzy tymi skałami, w promieniach zachodzącego słońca. Siedziała i czytała książkę młoda kobieta, doświadczając i doznając tego spektaklu.
Przeżywajmy i doświadczajmy jak ona.
A na koniec małe podsumowanie w formie wideo.